TRAVEL
LONDON DIARY: PART TWO
21:57
Po długim spacerze z hostelu do centrum, nasze puste żołądki zaczęły wołać o pomstę, a decyzja o wyborze miejsca na lunch nie była łatwa. Ostatecznie, zwabione szyldem i świetnym klimatem oraz możliwością przyglądania się tętniącej życiem ulicy, udałyśmy się do restauracji Jamiego Oliviera - a konkretnie do jej tańszej, fastfoodowej części.
Natalia i Vanessa wybrały burgery, ja skusiłam się na skrzydełka. Zmęczone i głodne jak wilki nie miałyśmy wygórowanych wymagań, a mimo to wszystkie nieco się zawiodłyśmy. Za 4 funty otrzymałam porcję symbolicznej wielkości o specyficznym aromacie wędzonego grilla, który średnio przypadł mi do gustu. Burgery podobno też nie robiły szału, a dwa gramy gratisowego ponoć colesławu nawet nas rozbawiły.
Przeszłyśmy nad Tamizą mostem, z
którego rozciągał się cudowny widok na Londyn. Słońce
zachodziło, oświetlając pełną kontrastów architekturę miasta.
Tuż nad rzeką klockowate domy, dalej nowoczesne London Eye,
wieżowce biznesowe, a pośrodku barokowa katedra św. Pawła
imponujących rozmiarów, do której dotarłyśmy kolejnego dnia
niestety już po zamknięciu, ale i z zewnątrz wywarła na nas
ogromne wrażenie.
Po przejściu mostu niespodziewanie
znalazłam się w raju. Food markets oglądałam nie raz na blogu Uli
z The Adamant Wanderer, ale jeszcze nigdy nie miałam okazji się na
takowym znaleźć. Świeże składniki, prawdziwe jedzenie
przygotowywane na naszych oczach, mieszające się zapachy i kultury
wprowadziły mnie w stan ekscytacji. Miałam ochotę spróbować
wszystkiego, na szczęście ceny skutecznie mnie powstrzymywały.
Najdłuższa kolejka, przeważnie oznaczająca najlepsze jedzenie,
prowadziła do stanowiska z kurczakiem tikka masala. Nie chcąc
fundować dziewczynom półgodzinnego oczekiwania na zaspokojenie
moich kubków smakowych zdecydowałam się jednak na chorizo roll. To
była najdroższa i najlepsza kanapka w moim życiu. W drodze do
hostelu, mijając urocze londyńskie domki z kolorowymi drzwiami
układałam w myślach poemat o rozpuszczającym się w mych ustach
cheddarze, karmelizowanej cebuli i chrupiącej bułce. Nie żartuję! Czułam, że to jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu od dłuższego czasu. Czasami szczęście przybiera prozaiczną postać i to była jedna z tych chwil, którą starałam się zachować w pamięci na długo.
...nie mogło obyć się bez narodowego akcentu!
12 komentarze
Zazdroszczę Ci wycieczki :) Swietne, profesjonalne zdjęcia :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie, Mój blog/ KLIK :))
Wycieczka pierwsza klasa :)
OdpowiedzUsuńMiasto na liście do odwiedzenia jeszcze w 2015 roku :)
OdpowiedzUsuńŚwietne zdjęcia i cudowna jeansowa spódnica !
Koniecznie! Dzięki :)
UsuńLondyńskie jedzenie, chyba nieporównywalne z żadnym innym :)
OdpowiedzUsuńCudowne zdjęcia! :) Aż miło popatrzeć...
OdpowiedzUsuńBardzo mi miło! :)
UsuńZdjęcia są bardzo dobre. Jaki to sprzęt?
OdpowiedzUsuńI zazdroszczę wycieczki do Londynu. Mam nadzieję, że i mnie się uda postawić tam kiedyś stopę. Btw. fajna stylizacja z białym topem i clubmasterami!
http://brewilokwencja.blogspot.com
Dziękuję :) To Nikon D5100 + Nikkor 50 mm 1.4, a Londyn koniecznie trzeba odwiedzić!
UsuńJakiego obiektywu i aparatu używasz ;)?
OdpowiedzUsuńNikon D5100 + Nikkor 50 mm 1.4 :)
UsuńCiekawe zdjęcia, świetne ujęcia :) Fajna stylizacja :)
OdpowiedzUsuńzapraszam:
http://allegro.pl/listing/user/listing.php?us_id=40737116