TRAVEL
LONDON DIARY: PART ONE
18:08
Wczoraj wróciłam z Londynu, gdzie razem z dawno nie widzianą przyjaciółką ze studiów spędziłam weekend. Polskę widać i słychać w tym mieście co krok, zapewne wiele z was często tam bywa lub nawet mieszka. Dla nas jednak to była pierwsza wizyta w Anglii i oczywiście obiecałyśmy sobie, że nie ostatnia! Nie należymy do wyśmienicie zorganizowanych osób, a tym bardziej do stroniących od przygód, dlatego wybrałyśmy się w podróż zupełnie w ciemno. Kilka dni wcześniej szukałyśmy noclegów po hostelach, Couch Surfingu i znajomych znajomych, ale te pierwsze okazały się już niemal całkowicie zapełnione, a kolejne możliwości nie wypaliły.
Lot był opóźniony, a my znalazłyśmy się w położonym ok. 50 km od centrum Londynu Luton przed godziną 21. Podczas poszukiwań właściwego autobusu impuls niewiadomego pochodzenia sprawił, że podeszłam do chłopaka, który mignął mi na polskim lotnisku i zapytałam, czy wie coś na temat tanich noclegów. Łukasz okazał się naszym aniołem stróżem, bez którego nie znalazłybyśmy odpowiedniego na naszą kieszeń hostelu, a tym bardziej do niego nie trafiły. Kiedyś pracował w Londynie i zna każdy jego zakątek, teraz wrócił tam po kilku latach. Z nieznanego powodu wifi w kawiarni, gdzie zatrzymaliśmy się na kawę, działało tylko w jego telefonie. Znaleźliśmy coś wolnego, niedrogiego i ruszyliśmy w drogę. Łukasz zaprowadził nas do Rest Up położonego przy New Kent Road, około 40 minut drogi piechotą od ścisłego centrum i Big Bena. Znalazł się dla nas pokój, który dzieliłyśmy z Vanessą. Pochodzi z Hondurasu, a kilka miesięcy temu przeniosła się za miłością do Monachium, gdzie jak wiecie często bywam i pewnie będziemy miały okazję spotkać się podczas wakacji.
Z samego rana razem wyruszyłyśmy w drogę. Postanowiłyśmy nie używać miejskich środków transportu i dotrzymałyśmy postanowienia za cenę zakwasów w częściach ciała, których nie podejrzewałyśmy nawet o istnienie jakichkolwiek mięśni. W ciągu dwóch dni przebyłyśmy na nogach ok. 50 km - to prawdopodobnie więcej, niż zaliczyłam w całym ubiegłym roku ;) Jeśli dodać do tego dzierżony w torbie aparat, obiektyw, ładowarki, adapter, obcasy na wypadek chęci zrobienia sesji na bloga, kosmetyki i kilogram drobnych w portfelu, to wychodzi naprawdę solidny trening!
Londyn chodził mi po głowie od dawna, naoglądałam się w internecie pastelowych domków w dzielnicy Notting Hill, a od znajomych mieszkających tam nasłuchałam się o artystycznym klimacie miasta. W czasie podróży nigdy nie interesują mnie sztampowe atrakcje i muzea, jestem najgorszą turystką pod słońcem i uważam, że jedna wizyta w Luwrze wystarczy mi na całe życie, jeśli chodzi o podziwianie sztuki ;) Największą przyjemność sprawia mi podziwianie architektury, która w Londynie naprawdę zachwyca, obserwowanie codziennego życia mieszkańców i przeplatających się tu wielu kultur, próbowanie lokalnego jedzenia.
Londyn chodził mi po głowie od dawna, naoglądałam się w internecie pastelowych domków w dzielnicy Notting Hill, a od znajomych mieszkających tam nasłuchałam się o artystycznym klimacie miasta. W czasie podróży nigdy nie interesują mnie sztampowe atrakcje i muzea, jestem najgorszą turystką pod słońcem i uważam, że jedna wizyta w Luwrze wystarczy mi na całe życie, jeśli chodzi o podziwianie sztuki ;) Największą przyjemność sprawia mi podziwianie architektury, która w Londynie naprawdę zachwyca, obserwowanie codziennego życia mieszkańców i przeplatających się tu wielu kultur, próbowanie lokalnego jedzenia.
Aby zrobić sobie obowiązkowe zdjęcie z Big Benem tle, trzeba ustawić się w kilkunastoosobowej kolejce do tej właśnie budki położonej w strategicznym miejscu.
Widok na Tamizę zapierał dech w piersiach, zwłaszcza w blasku słońca, które towarzyszyło nam przez cały weekend, jakby na specjale zamówienie!
4 komentarze
Su-per zdję-cia!!!
OdpowiedzUsuń<3
UsuńJestem zachwycona! Zazdroszczę pobytu :)
OdpowiedzUsuńto miasto ma taki klimat :O
OdpowiedzUsuń